CLICK HERE FOR BLOGGER TEMPLATES AND MYSPACE LAYOUTS »

29 paź 2010

KOSTARYKA - INTERIOR W DRODZE NA WYBRZEŻE KARAIBSKIE

Na Osie dwa razy musiałem zawrócić z drogi. Raz, kiedy próbowaliśmy przejechać do Carate, miejsca na południowym wybrzeżu półwyspu... po kilku przeprawach wpław przez rzeki płynące z głębi półwyspu, jedna z nich okazała się nie do pokonania przez naszego Jimmiego - za niskie zawieszenie i błotnisty brzeg groził zawieszeniem samochodu w błotnistej przybrzeżnej mazi, a podwyższony poziom wody zalaniem filtra powietrza, nie przystosowanego snurkelem do pokonywania większych głębokości wody. Nie ryzykowałem zatopienia auta i zawróciliśmy po 30 km jazdy gruntową, zniszczoną deszczami drogą przez wspaniałe lasy. Rzeczywiście Osa jest bajecznie zielona i bardzo urozmaicona pod względem roślinności. Widać to nawet przy drodze. Zwierząt też jest dużo, małpy sajmiri widać nawet na krzewach przy drodze, ary są codziennością, i nie przesadzam w tej opinii :). Następnego dnia pojechałem do Drake, mieściny po drugiej stronie półwyspu. Droga okazała się niespodziewanie dobra, wysypana drobnym grysem, niespecjalnie dziurawa, a kilka rzek i ich brody niespecjalnie trudne do pokonania. Niestety, umówiona wycieczka kajakami w zarośla namorzynowe zmusiła mnie do zawrócenia z drogi na jakieś 8 km przed Drake. Później po rozmowie z miejscowymi dowiedziałem się, że przed samym Drake jest kluczowe miejsce drogi, rzeka, która zmienia poziom wody w zależności od pływów pobliskiego oceanu. Żeby ją przejechać, trzeba trafić w odpływ, czyli do godzin połudnowych, popołudniu poziom wody wtłaczanej do ujścia podnosi się, z reguły uniemożliwiając przejazd. Generalnie na każdym kroku widać, jak ludzie są tutaj mocno uzależnieni od pogody. Brak mostów warunkuje możliwość przeprawy przez rzeki ich poziomem wody. Oni do tego podchodzą ze spokojem, że gdzieś nie dojadą dzisiaj czy jutro. Przybysze też przystosowali się do tego stylu. Żyją po prostu spokojniej...
Namorzyny, zarośla mangrowe... kajakiem to fajne doświadczenie. Niestety, spóźniłem się z uruchomieniem aparatu na kapitalny widok 4 ar lecących wprost na mnie, kiedy zachodzące Słońce miałem za plecami, a przed sobą granatowe burzowe niebo i jasnozielone magrowce. Ich kolory nigdy jeszcze nie były tutaj tak wyeksponowane jak w tym momencie. Niestety, przeleciały nad moją głową jak samoloty za szybko, mogłem tylko bezradnie rozłożyć ręce i krzyknąć "wow" :). Zbierała się burza, błyskawice przeszywały niebo, a my z zarośli mangrowych przenieśliśmy się na ocean. Kilka chwil na wodzie i kolejny kapitalny widok - ogromna latająca ryba wzbiła się nad wodę i przeleciała przynajmniej kilkaset metrów... rejs po zatoce zakończył kajakowy spacer, jeszcze na koniec wizyty w centrum turystycznym przewodniczka otworzyła ogromnego orzecha kokosowego wyłowionego z zatoki, pełnego masy kokosowej i pysznego płynu. Tutaj rzeczywiście trudno umrzeć z głodu, chyba że nie wie się, jak otworzyć kokosa, bo to jest spora umiejętność. Faktycznie, banany na dziko rosną praktycznie wszędzie w rowach, ryby miejscowi wyciągają z wody na żyłkę, bez wędki, materiału na ognisko jest mnóstwo na plażach... plaże nie są takie, o jakich mamy wyobrażenie oglądając idylliczne zdjęcia z plakatów czy folderów. Tak jak nad naszym Bałtykiem, tylko o wiele więcej sztormy nanoszą różnego materiału wyrzucanego przez rzeki do oceanu, co później trafia na brzeg... kłody drewna, gałęzie, liście, fragmenty roślin...wszystko to, co wpadło do wody nawet w głębi lądu i nie zatrzymało się na brzegach rzek, trafia ostatecznie na brzez morza. Codziennie rano widzę, jak obsługa hotelu zamiata plażę z takich śmieci przyniesionych przez nocny przypływ, podobnie jak trawniki... liście spadają tutaj z drzew przez cały rok tak samo. Wegetacja trwa cały czas, co powoduje, że zużyte, stare liście opadają, a nowe wyrastają tuż obok w tym samym czasie.

Burza okazała się większa niż wszyscy się spodziewali, przyniosła deszcz trwający całą noc i cały następny dzień. Uniemożliwiło to nam ranną wyprawę łodzią przez zatokę do miejsca, gdzie gromadzi się i pomaga zwierzętom chorym lub młodym, których matki giną na szosach lub przez kłusowników. Niestety, poranna ulewa zmieniła nasze plany. Ruszyliśmy w drogę na wybrzeże karaibskie. Około południa wyjrzało Słońce, dając popis temperatury i poziomu wilgoci w powietrzu... Nasze częste postoje bardzo wydłużyły drogę, a było gdzie się zatrzymywać...wjechałem na interamerykanę na odcinku, gdzie wspina się ona na prawie 3000 m.n.p.m! Niezwykłe uczucie, po kilku godzinach jazdy znaleźć się z dusznego i parnego wybrzeża w orzeźwiającym, chłodnym powietrzu górskim, mając pod nogami głębokie doliny i... chmury, zalegające niektóre z dolin. Dziwne to uczucie, kiedy oglądało się przed chwilą ludzi w koszulkach i klapkach, a tutaj nagle widzi się ludzi w kurtkach i polarach :). Oczywiście las również zmienił charakter na dżunglę pełną drzew pokrytych mchami i porostami, mokrą i wilgotną...
To podziwianie widoków spowodowało, że musieliśmy już w ciemnościach szukać jakiegoś noclegu po drodze.

Poranek w hotelu górskim, z krajobrazem za oknem jak z Alp był chłodny, ale słoneczny. Sam hotel nie wzbudził ani wielkiej sympatii, może przez wieczorne chłodne powitanie przez dziewczynę z obsługi, Niemkę, która tym bardziej swoim chłodem odstawała od uprzejmej i uśmiechniętej miejscowej obługi z innych miejs. A może nie wzbudził mojego entuzjazmu  sam charakter miejsca, dziwnie nie pasującego krajobrazowo do tropików, a może określenie "eko" przed nazwą hotelu, niosące określone cechy i... cenę też nie wzbudzały mojego zachwytu ( o "eko" napiszę później) ... po drodze zwiedziliśmy ciekawy ogród botaniczny, zatrzymaliśmy się w Limon, gdzie musiałem dokupić karty pamięci do kamery, i ostatecznie dotarliśmy do niezwykłego człowieka i miejsca, w którym teraz piszę, siedząc w pokoju na łóżku przy otwartych drzwiach, wsłuchując się w hałasujące na jakimś pobliskim drzewie wyjce. Jest 7 rano... :)

24 paź 2010

KOSTARYKA - DZIEŃ ... :) PÓŁWYSEP OSA...

Refleksje z obserwacji... 

Ocean mocno niespokojny, huk fal uderzających o brzeg powoduje, że hotel momentami drży w posadach. Niebo zachmurzone, ale nie pada. Obserwuję z okna pokoju poranne działania mieszkańca z sąsiadującej działki z hotelem działki. Przez środek jego terenu przepływa potok, taka zwykła stróżka wody wypływająca gdzieś z lasu, a kończąca bieg w oceanie. Na terenie ma wybudowane kilka daszków – wiat z kawałków drewna i płyty falistej. I coś, co wygląda na dużą psią budę, z zamykanym drzwiczkami otworem wejściowym. Kilkanaście minut obserwacji pokazało, że ta buda to jego sypialnia, jeden daszek to kuchnia, drugi to łazienka... Smutny obraz biedy graniczącej z bogactwem turystów, zatrzymujących się obok, i nawet pewnie nie zwracających uwagi na cichego sąsiada... W drugą stronę widok jest o wiele ładniejszy....Obserwuję, jak sąsiad rozpala ogień pod jednym z daszków, jak myje zęby w przepływającym potoku....Staje mi przed oczami para Niemców, która wczoraj wieczorem logowała się w hotelu – nowoczesne plecaki, ultra cienkie rzeczy, gadżety „kosmiczne” wiszące na paskach... i dzisiaj ten człowiek, ewidentnie biedny, spokojnie przyrządzający obok sobie śniadanie... Czy biedny oznacza zły, nieszczęśliwy? O to trzeba by go zapytać, a i tak pewnie nie powie prawdy obcemu. Latino są prawie zawsze uśmiechnięci. Kostarykanie może nie tak wymownie i mocno, ale są pogodni i nie są smutni, ponurzy. Jak bardzo to jest mylące w aspekcie ich stanu posiadania, który w Europie i USA jest wyznacznikiem zadowolenia i tzw. poziomu życia... Czy to dobry wyznacznik? Przekonałem się, że tutaj do wagi pieniądza podchodzi się inaczej niż u nas. Ludzie chcą go mieć, ale nie zawsze wiedzą co z nim zrobić, tzn. nie mają planów związanych z jego posiadaniem, jakby już się pojawił. Nie widać tak agresywnego marketingu sprzedażowego jaki ma miejsce w Polsce. Woda mineralna w sklepach to właściwie tylko dwie firmy. Pojedyńcze reklamy sprzętu AGD chyba Samsunga przy szosach... Daje to niezwykły spokój życia, życie jest prostsze, kiedy nie kuszą cię ze wszystkich stron nowinki techniczne, kolejny super samochód, telewizor, zkażdego miejsca przy szosie i w mieście nie atakuje cię wesołe miasteczko reklam... Myślę, że wielu ludzi w Europie przytomnieje, kiedy już ma dużo, i nagle okazuje się, że kolejny luksus nie daje już zadowolenia i szczęścia. Tutaj myślenie jest inne, bardziej bieżące, na dzisiaj, na dany dzień. Chociaż Kostaryka inwestuje w wykształcenie dzieci, każda mała nawet miejscowość ma swoją szkołę. Widać, jaką wagę przywiązuje się do tego, że dzieci się uczą. Widać, jaką wagę przywiązuje się do miejsca pracy. Policjant, kelner, kierowca autobusu... widzę, jak zwracają uwagę na swój strój, czuje się, że praca ma dla nich znaczenie. Chłopak wysiada z autobusu, zapina guzik przy koszuli, sprawdza spodnie, bierze torbę do ręki i znika gdzieś na zapleczu hotelu. W Polsce zauważam coraz większe lekceważenie swojej pracy. Nie cieszy fakt, że ma się pracę czyli jakiś dochód. Właściwie nie wiem co cieszy, bo nie ma takich pieniędzy, które by nie udało się wydać. Zaczyna natomiast dominować nie przykładanie się, bo klient i tak zawsze się znajdzie, bo pracę można zmienić, a często bo jest się przemęczonym kolejnym etatem ... Denerwuje takie „markowanie” czegoś. Określ się,człowieku - albo to co robisz, rób dobrze, albo daj sobie spokój, połóż się pod drzewem i nie zwracaj głowy udawaniem, że coś robisz... Tutaj są jasne reguły, tak przynajmniej mi się wydaje.

---------------------

Siedzę na łóżku, jakieś 50 m przede mną widok na ocean ... czysty pokój, nad restauracją małżeństwa Amerykanów, którzy 10 lat temu przenieśli się do Kostaryki ze Stanów... ona jest prawnikiem, ale tutaj realizuje się artystycznie, maluje, a teren hotelu skomponowany jest z dużym smakiem i gustem, też według zasad feng shui. Uśmiechnięta, zadowolona, dodatkowo szczęśliwa, bo przyjechali jej rodzice ze Stanów... kiedy pytam o wysyp terenów i domów na sprzedaż, uśmiech odrobinę znika z jej twarzy, poważnieje i pada magiczne słowo "kryzys". Dużo cudzoziemnców pokupiło tutaj ziemię, a teraz próbuje ją sprzedać za niebotyczne sumy i błędne koło się zamyka. Chcą sprzedać ale nie sprzedadzą bo za drogo, ale chcą sprzedać... Stojąc przed mapą półwyspu już wiem, że tutaj raczej zostaniemy do końca pobytu w Kostaryce. Mnóstwo dróg, przepraw, survivalu ale i wygodnych hoteli, więc możliwości noclegowe wszechstronne. Teren w większości dziewiczy, znowu broni się sam niedostępnością. Góry, mokradła nie sprzyjają uprawie czy hodowli, więc Osa w większości pozostała nienaruszona. Efekt? Enklawa dzikich zwierząt. Jedząc śniadanie obserwuję ary, które przysiadły na pobliskim drzewie. Tak po prostu. Kolibry, tukany to codzienność tutaj, a jutro czeka na nas droga wzdłuż wybrzeża, trudna droga, bo na pograniczu dżungli i morza, zniszczona przez porę deszczową, jak ostrzega właścicielka Iguana Lodge. Wczoraj niezastąpiony GPS doprowadził nas do jej hotelu rozmytą przez deszcze drogą, klucząc w ciemnościach pomiędzy domkami i plątaniną dróg. Warto jednalk mieć to urządzenie. bardzo oszczędza się czas.
Włascicielka ostrzega, ale jednocześnie poleca gorąco wyprawę... Na razie dzisiaj chwila oddechu, chcę rozejrzeć się po okolicy i samym mieście Puerto Jimenez. Pogoda codziennie taka sama - do około 15 Słońce między chmurami, później mniej lub bardziej intensywny deszcz. Termometr na plecaku pokazuje niezmiennie 28 - 30 stopni. Parno, ale przyjemnie, przynajmniej dla mnie :).    Obok z drzewa drą dzioby ary... wczoraj kapucynki kradnące banany z talerza przy śniadaniu i legwany czekające przed drzwiami bungalowu w hotelu obok ... Kostaryka to rzeczywiście raj dla miłośników zwierząt, o czym znowu się przekonuję...Jest 11.00, ruszamy do miasta.

21 paź 2010

KOSTARYKA DZIEŃ 4 - ZJAZD NA WYBRZEŻE PACYFIKU, MANUEL ANTONIO

Już jest 6 rano, za oknem jasno, ale niestety pochmurno, po tradycyjnym pinto na śniadanie (ryż, czarna fasola, cebula i coś tam jeszcze plus jajko), ruszamy na wybrzeże pacyficzne... Niespiesznym krokiem, a raczej toczeniem się, bo droga nie pozwala na szybkość (jak żart stoją przy drodze ograniczenia prędkości do 40/h :):):) ) staczamy się do panamerykany, i dalej przemieszczamy się nią w kierunku Manuel Antonio, jednego z najbardziej i najczęściej opisywanych parków narodowych Kostaryki. I tak dzień przeznaczony jest na podróż, więc zatrzymujemy się w różnych miejscach, stajemy to tu to tam, zaglądamy ludziom w okna domów :), pijemy w sodach. Mistrzostwem świata jest firma, pod której dachem, wspólnym dachem dużej hali jest sklep spożywczy, przemysłowy, które dalej gładko przechodzą w... warsztat samochodowy, gdzie właśnie trwa naprawa autobusu i terenówki :). Obok tej hali jest namiot z restauracją! A co na to sanepid? No nic i wszyscy jakoś żyją, a poziom zadowolenia właściciela i stałych gości, zachwalających małe, uwaga, plastikowe buteleczki z wódką, świadczy o całkiem dużym zadowoleniu z życia. Od tego warsztatu zaczyna lać, i tak już nie przestaje do samego Manuel Antonio, do którego wjeżdżamy w strugach deszczu. Krótki przegląd okolicznych hoteli i wybór pada na ten, który stoi na plaży. Dodam, jednej z najpiękniejszych plaż w Kostaryce. Wyjście z hotelu jest dosłownie na plażę, zlokalizowaną jakieś 20 metrów dalej. Wcześniejszy hotel z usmiechniętym rasta jakoś do nas nie przemówił, podobnie jak hotel z hasłem: u nas zobaczysz więcej małp niż ludzi! Pierwszy zbyt wygórowaną ceną za podejrzanie wymięte pościele w łóżkach, drugi zbyt wygórowaną ceną jak za wątpliwą przyjemność pilnowania swoich rzeczy przed małpami złodziejkami :). Łomot ulewy w nocy jest typowy dla blaszanych dachów, jakie tutaj się stosuje. Ale mimo to ten łoskot w końcu działa usypiająco. Pobudka za to jest wczesna, bo o 5 rano, co daje szansę na spokojne zwiedzenie Manuel Antonio bez tłumów wycieczek niemieckich i amerykańskich, całymi stadami biegającymi od jednej lunety prewodnika do drugiej, goniących nic sobie z nich nie robiących małp i leniwców... niestety, 8 rano i hordy amerykanów stoją przed kasą :(. Jest jeden pozytyw takich grup. Kiedy widzisz zadarte głowy wpatrzone w jeden punkt, to znaczy, że warto tam wycelować aparat. Sprytni przewodnicy korzystają z oczu turystów i ochoczo celują w pokazywane palcem, a zlokalizowane siłą kilkudziesięciu par oczu zwierzęta ;). A jest ich sporo, niektóre "dyżurne", jak oswojone "sarny" ( przepraszam, nie wiem, co to za zwierzę, wygląda jak nasza łania jelenia, tylko jest wielkości sarny). Chodzi to to po prostu pomiędzy rozgorączkowanymi turystami i już. Podobne podniecenie wzbudził dziwny, czarno brązowy kot wielkości kota, idący ścieżką, no bo po co ma iść po wertepach, jak jest wygodna ścieżka :). Pewnym wyzwaniem są leniwce, które rzeczywiście trudno wypatrzeć, ale... mi udaje się sfilmować  kapitalną scenę przepychających się, bijących się lub będących w zalotach (?) dwóch leniwców. Rzadka to z ich strony aktywność. A tak poza tym małpy, małpy, małpy... czekające na plażach tylko na nieuwagę turysty. W ten sposób o mały włos turystka pozbyłaby się telefonu komórkowego i portfela - na oczach wszystkich dopadły do torby kąpiącej się w morzu dziewczyny... Na szczęście kij i krzyki doprowadziły je do porządku. Słowem, dużo zwierząt, wspaniałe widoki morza i dżungli dochodzącej do plaży, to właśnie maleńki park Manuel Antonio. Dzisiaj tym bardziej dla mnie ciekawy, bo zielony. Moja poprzednia w nim wizyta odbyła się w porze suchej, kiedy połowa roślin miała żołte liście lub ich nie miała wcale.  

KOSTARYKA - DZIEŃ 3 - WIECZÓR W SANTA ELENA

W strugach deszczu krążę po stromych i krętych uliczkach mieściny, która przypomina mi bardziej krajobrazowo miasteczko w Alpach niż w Kostaryce. Wrażenie znika, kiedy parkuję w rwącym potoku ulicy przy miejscowej jadłodajni ( "soda" ). Budzimy niemałe ździwienie i ciekawość, bo przecież obok są restauracje dla turystów. Burito, Taco... na stole lądują sympatyczne dania, a robi się jeszcze sympatyczniej, kiedy okazuje się, że turyści sprzątają po sobie i oddają naczynia :). Ceny, jako że miejscowa knajpka i cennik wylądował na stole, takie jak w Polsce, tylko tradycyjnie trudno przelicza mi się Kolony na złotówki ( 1000 kolonów to około 6 pln) Centrum, to przemysł pamiątkarski. Nie pierwszy raz widać, że nawet masowa produkcja "czegoś" nosi znamiona dużych zdolności artystycznych miejscowych rzemieślników. Oczywiście dzień kończy się kręceniem się po okolicy w poszukiwaniu w ciemnościach i strugach deszczu właściwej drogi powrotnej do hotelu.

KOSTARYKA - DZIEŃ 3 - MONTEVERDE NA NOGACH, CZYLI PO UCYWILIZOWANYM LESIE DESZCZOWYM...

Dwa prywatne parki, które wczoraj obejrzałem,  przygotowane są głównie pod 2 typy gości: starszych Amerykanów na zorganizowanych wycieczkach, i pod młodych, spragnionych przygód "turystów". Świadomie piszę w cudzysłowie "turystów", ponieważ są to atrakcje dla mniej lub bardziej sformalizowanych grup Niemców lub Amerykanów, którym nie wystarcza tylko spacer po lesie deszczowym. Tutaj rodzą się moje wątpliwości. Z jednej strony wiem, że takie firmy, bo nawet prywatny rezerwat przyrody (jak zwał tak zwał) jest firmą, muszą zarobić chociażby na utrzymanie swoich pracowników. Z drugiej strony rynek "turystyczny" wymusza poprzez potrzeby przyjeżdżających ludzi to,co jest oferowane. Nie można dać się zwariować - reklamowana "reserva" nie będzie "reservą", jeżeli oferuje "przy okazji" pobytu we "wspaniałym lesie deszczowym" przejazdy quadami lub loty w uprzęży nad koronami drzew. Mała powierzchnia tych terenów warunkuje to, że kiedy przebiegnie się przez taki teren dziennie nawet kilkaset osób, to nie ma siły, żeby z takiego lasu nie wypłoszyć wszystkiego co żyje i może wynieść się w spokojniejsze miejsca. A tych na szczęście nie brakuje, bo dżungla często broni się sama, zasiedlając niekorzystne dla ludzi tereny. I tam jest prawdziwe królestwo przyrody. Selvatura Park, miejsce z kilkoma wiszącymi mostami przerzuconymi nad głębokimi dolinami, to właśnie taka, dla mnie, jako pasjonata przyrody, dziwna hybryda atrakcji i "wejrzenia" w przyrodę. Mosty rzeczywiście w kapitalny sposób umożliwiają spokojne, bez pośpiechu kontemplowanie koron drzew, czyli miejsc nam normalnie niedostępnych. Dla przyrodnika to niezwykła okazja do przyjrzenia się bromeliom, lianom, bo z ziemi najczęściej ogląda się pnie i obumarłe liście. Uderza natomiast kompletna cisza w tych koronach. Ciężko dojrzeć nawet niewielkie ptaki. Wkrótce wyjaśnia się przyczyna tej ciszy, kiedy przerywa ją dziki krzyk "turysty" lecącego na linie w uprzęży nad naszymi głowami. Niestety, ogranicza to bardzo barwność życia przyrody, którą można było z mstów obejrzeć. Odrobinę wynagradzają te niedobory hale z owadami, park z kolibrami czy motylarnia, ale zobaczyć coś w naturze to inne doznanie. Z drugiej strony trudno dojrzeć węża czy żaby w dżungli, więc taki park daje możliwość wglądu przeciętnie zainteresowanemu tymi sprawami w to życie, może uwrażliwiając go na pewne idee, sprawy? Z trzeciej strony lepiej że jest to robione w konwencji ochrony przyrody niż w konwencji imprezowni czy wesołego miasteczka. Dla takich ludzi jak ja ma to bardziej przyjazną oprawę, a umożliwienie niemal dotknięcia dziesiątków kolibrów z furkotem latających wokół głowy i siadających na wyciągniętej ręce, obejrzenie w spokoju najbardziej jadowitych gadów tego terenu przez szybę czy obejście sporego kawałka dżungli wygodną ścieżką, na której nie trzeba specjalnie patrzeć pod nogi, ale można skupić się na oglądaniu okolicy... jest moim zdaniem bezcenne, czy to dla mnie, czy to dla wczasowicza wycieczkowicza, który chce zobaczyć tą osławioną dżunglę, o której tyle słyszał i czytał. To miejsca zdecydowanie dla takich osób, wspaniałe dla odwiedzin z dziećmi. Zadbane, bezpieczne ścieżki umożliwiają spacer tak starszym ludziom, jak i dzieciom. 4 godziny spaceru dookoła parku Monteverde Cloud Forest (http://cct.or.cr/ przynoszą już dla mnie lepsze doznania. Tutaj odnajduję też wspaniale przygotowane ścieżki, pomosty nad mokradłami, ale i ścieżki naturalne, nieznacznie tylko konserwowane maczetą. Nieoceniony okazał się fakt, że w tym miejscu znaleźliśmy się zupełnie sami, na koniec dnia, kiedy wycieczki wracają już do swoich hoteli. Z parku wychodziliśmy razem z zamykającymi go pracownikami, przyjaźnie i cierpliwie czekającymi na nas przy bramie. Tak, tutaj mogę spokojnie i bez obaw zabrać praktycznie każdego, kto che pierwszy raz poczuć las deszczowy. Doskonałym "testerem" odczuć i emocji potencjalnych osób, które będą chciały mi kiedyś towarzyszyć, jest Kasia, (Marketing Manager Projektu Ecotropicana - dla niezorientowanych :), która podróżuje po rejonach tropikalnych, dżunglowych pierwszy raz, i na bieżąco "sprowadza mnie na ziemię" w wielu, dla mnie oczywistych, dla niej nie do końca, sprawach. Jej pierwsza noc była ciężka - hałas otaczającej przyrody niepokoił, budził lęk. To akurat znam z wyjazdów z innymi osobami. Budzą obawy też zwierzęta, które znajduję przy rutynowym sprawdzaniu, uwaga, pokojów hoteli o całkiem niezłym standardzie. Wczoraj karaluch - to nic groźnego, ale dzisiaj oglądam czarnego skorpiona, którego wyciągnąłem z zakamarków łazienki. Żelazne zasady chowania rzeczy do szczelnie zapinanej torby, wytrzepywania ubrania przed założeniem na siebie, rewizji butów i oświetlaniu latarką miejsca na podłodze na nogi przy wstaniu z łóżka, wracają ze zdwojoną siłą po widoku skorpiona w łazience :):):). W Monteverde i wcześnie Kasia wykazuje się niezwykłą spostrzegawczością, wyłapując wzrokiem różne, świetnie zamaskowane zwierzątka przy ścieżkach. W zdumienie i zawstydzenie wprawia mnie i przewodnika, wypatrując na gałązkach ogromnego patyczaka, a raczej dwa, uprawiające seks patyczaki, czy niewielką, brązową jaszczurkę przy samej ścieżce, udającą, że jej nie ma. To dobra cecha dla kogoś, kto jest w dżungli, chociaż Kasia bardziej rozgląda się za aktywnościami ruchowymi, ja za wędrówką po lesie :).


 

KOSTARYKA - DZIEŃ 2 - MONTEVERDE PO 40 KM OFF ROADZIE

Jest 4 rano (w Polsce 12) , obudziły mnie piejące koguty... w środku nocy :), piszę dalej... Trzęsło, trzęsło, trzęsło... jazda przypominała momentami drogę dnem koryta górskiej rzeki. Ręce bolą od kręcenia kierownicą i slalomu między dziurami i kamieniami. A dziury wypełnione wodą są konkretne. Wjechanie w taką to wjazd i wyjazd, a nie tylko wpadnięcie koła w wyrwę w drodze. Jimmy dzielnie zniósł drogę, jest mało wrażliwy na wstrząsy, których, jako że mały jest, zaliczał całe mnóstwo. Krajobrazy i otoczenie wynagradzają niedogodności drogi, rozmytej przez porę deszczową. Ziemia z gruntowej drogi po prostu została wymyta przez deszcze, odsłaniając kamieniste i skaliste podłoże. To i tak o niebo lepiej, niż w Amazonii, gdzie drogi stanowią często koryto wypełnione rozmoczoną gliną. Tutaj w tym rejonie, jakieś 1400 m.n.p.m. drogi mają charakter górski. I nie tylko drogi. Pomijam szwajcarski hotel Miramontes ( http://www.swisshotelmiramontes.com/), z zegarem z kukułką, zdjęciami z Alp i kilkoma niemieckojęzycznymi  gośćmi, który jako pierwszy pojawił się przy drodze. Tych hoteli dalej jest całe mnóstwo, w różnym standardzie, w różnych stylach. Miejscowość i okolica Monteverde, to skupisko obcokrajowców, którzy wykupili tutaj tysiące hektarów lasu tropikalnego i potworzyli prywatne rezerwaty i stacje biologiczne... hmmm. Tak naprawdę, to może i jest to jakaś forma ochrony przyrody, ale... o tym za chwilę, bo przy całym szacunku do stylu, w jakim funkcjonuje Kostaryka, niektóre działania budzą moje wątpliwości.
 GPS pokazał 5 km do parku narodowego, więc szkoda było tracić widoki. Jazda w ciemnościach nie jest tutaj szczególnie niebezpieczna, będę upierał się przy tej tezie, wbrew przewodnikom, tylko szkoda krajobrazów i widoków mijanych ludzi, zdarzeń... Padło więc na Miramontes, bo był po prostu pierwszy, a znużenie kilkugodzinną jazdą off roadem zaczęło dawać znać o sobie.
Chłodno, 17 - 18 stopni po 25 "na dole" odczuwam dosyć mocno. W pokoju dodatkowe koce, ale pod prysznicem ciepła woda. Czysto, schludnie, ale dalej nietanio - 50 $. Kilkaset metrów dalej były cabinas zapewne za około 10 - 15 $. Ale gorąca woda przy tych temperaturach działała zbawiennie.

KOSTARYKA - DZIEŃ 2 - PO OKOŁOPOŁUDNIOWEJ DRZEMCE...

Piszę dopiero dzisiaj, bo "niekumaty" Szwajcar dał mi złe hasło do wi-fi na kartce, a "niekumaty" Marek zamiast sprawdzić różne wersje tego hasła, wbił do kompa bezkrytycznie to, co znalazł na kartce. Wystarczyło hasło wpisać małymi literami i internet działa... ale po kolei...
Stanęło na tym, że obserwując kłótnie koliberków jakoś tak oko mi się przymknęło i kiedy się ponownie otworzyło, koliberków już nie było, za to w drzwiach stała słusznych rozmiarów "koliberka" z miotłą w ręku i widoczną chęcią posprzątania pokoju.... to jej cień przesłaniający Słońce obudził mnie i zmusił do działania. W szybkim tempie pakowanie do auta i w drogę... powrotną po kilku na szczęście kilometrach po zapomnianą kartę pamięci z aparatu... ufff... ten sam "koliber" trzymał kartę w ręku, z tm samym, szczerym uśmiechem na buzi. Przy okazji okazuje się, że kompleks o niewybrednej nazwie "Lands of love"... należy, zdaje się do właścicieli z Izraela. Całe wzgórze i okolica, mam wrażenie, do nich należą, bo przez najbliższe kilkanaście kilometrów mijam napisy na reklamach z angielskim i żydowskim pismem. mijane widoki wynagradzają walkę z GPS, który każe mi znowu skracać drogę, ścinając przez wioski serpentyny głównej szosy. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Można sobie pooglądać życie Ticos, bo przez dziury i betonowe muldy- potykacze na ulicach te "skróty" wcale nie okazują się krótsze. W końcu za kolejnym zakrętem pojawia się osławiony Arenal, wulkan symbol Kostaryki, jeden z 10 najbardziej aktywnych wulkanów na świecie, ale, niestety, tradycyjnie widoczny trochę powyżej połowy swojej wysokości. Na wierzchołku oczywiście czapa chmur, więc nici z obserwacji erupcji. Krótka przerwa w Fortunie, sztandarowym miasteczku turystycznym okolicy, gdzie życie dzisiaj toczy się sennie, czekając na koniec pory deszczowej, a początek pory turystów. Tutaj senność miasteczka ożywia nowy nabytek miejscowego banku... śluza wejściowa do sali operacyjnej! I tak uzbrojony i zabezpieczony po zęby bank zafundował sobie kuloodporną szybę na całym wejściu, i autentyczną śluzę, do której wchodzi się pojedynczo, gdzie zanim otworzą się drugie drzwi, zamknąc muszą się pierwsze... uffff. Niebywałe  środki bezpieczeństwa, ale jak mówi przygodny rozmówca, to dobrze, bo kilka tygodni wcześniej gdzieś w okolicznym mieście rabusie wzięli jako zakładników 25 osób... rozejrzałem się niespokojnie po hali, ale jakoś nikt nie wzbudził mojego niepokoju. Za to po pierwszym szoku termicznym z wejścia, gdzie klima pracuje na pełnym ciągu i gdzie jest zimno jak w chłodni, na hali operacyjnej panuje skupiona, nabożna cisza, jest przyjemnie tylko chłodno, nie zimno, i można ...napić się kawy z ekspresu przygotowanego dla gości... wow!

Dalsza droga, to trasa wijąca się przez okolice dookoła Arenala. Wszędzie hotele, bungalowy, a nazwy prześcigają się w zapewnianiu, że to u nich najlepiej widać wulkan i jego erupcje :).
W pewnym miejscu muszę się zatrzymać, wywrotka zrzuca ziemię na pobocze, po czym ku mojemu zdumieniu i podziwowi, facet tyłem zjeżdża serpentynami dobre kilka kilometrów w dół szosy... tyłem na lusterkach! Nie pierwszy raz przekonuję się, że Kostarykanie to świetni kierowcy! 
Jadąc dookoła jeziora zalewowego śledzę wzrokiem korony drzew... No są, oczywiście, że są. Nie dały siebie długo szukać - wyjce na drzewach przy szosie. To niezły wynik, zobaczyć na drugi dzień po przybyciu te duże małpy. Zobaczyć to jedno, ale i porozmawiać... ;)

19 paź 2010

KOSTARYKA - DZIEŃ 2 - GDZIEŚ W DŻUNGLI...

6.00 - POBUDKA! Już jest jasno, i widok jest przepiękny - cała dolina pokryta lasem deszczowym w zasięgu wzroku. I niespodzianka od rana - na drzewie dostojnie zasiadają dwa wspaniałe tukany. Najpierw słyszę ich charakterystyczne "terkotanie" i po chwili widzę dwa wielkie dzioby. Słońce, nie pada, czas na spacer po lesie. Wygodna ścieżka wije się pomiędzy drzewami, co krok inne widoki, ale na razie ubogo pod względem zwierząt - mrówki, stonoga, pająk, kilka motyli, para kopulujących ogromnych patyczaków - to efekt godzinnego spaceru po okolicy. Chwila odpoczynku i za chwilę jazda dalej, do Monteverde. Przelotnie zaczyna padać deszcz ale jest dalej sympatycznie ciepło. Baterie doładowane, bagaże przepakowane, więc dalej w drogę - tutaj jest 11.00. W kraju, jak widzę z podglądu kamer w Ecotropicanie, ciemno i chłodno... . Leżąc na łóżku, oglądam właśnie kłótnię dwóch koliberków tuż za drzwiami nad krzakiem...

KOSTARYKA - DZIEŃ 1 - SAN JOSE, DROGA DO MONTEVERDE

San Jose poza centrum z kilkoma reprezentacyjnymi budynkami niewiele różni się od innych, mniejszych miast i miasteczek. Bardzo mocno rozrzucone po okolicy dzielnicami, odsłania swoje codzienne życie mieszkańców, tradycyjnie żyjących praktycznie na ulicy, przed swoimi, najczęściej maleńkimi domostwami. Plan miasta bardzo upraszcza realny wizerunek miasta, pokazując krzyżujące się pod kątem prostym, tylko numerowane (!) ulice. Miasto, mimo że leży na płaskowyżu, poorane jest wąwozami rzeczek, jarami i dolinkami, więc ulice i uliczki pną się na stoki wzgórz i stromo opadają w doliny, co nie ułatwia jazdy i manewrowania. Niemniej doświadczenia z polskich ulic i szos doskonale przydają się w manewrowaniu między ludźmi i samochodami, a GPS w aucie kapitalnie ułatwia zadanie, umożliwiając mi podziwianie okolicy, a nie spędzanie większości czasu z nosem w mapie. Ten przeskok w czasie i przestrzeni jest niesamowity - jeszcze 2 godziny temu siedziałem gdzieś w próżni nad wielką wodą, kilka godzin wcześniej nudziłem się na niemieckiej autostradzie, oglądając nieskazitelnie czyste limuzyny niemieckich kierowców, a teraz, "chwilę" później, jadę od skrzyżowania do skrzyżowania pomiędzy  pick upami, pordzewiałymi autami nie pirwszej młodości i kolorowymi autobusami. Chociaż dzisiaj dzien to szczególny, bo święto lądowania Columba w Kostaryce. Z tego powodu też ludzie spotykają się w parkach, widać festyny, z atrakcjami dla dzieci, a ludzie są odświętnie ubrani... w san Jose, gdzie firmy z tego powodu są pozamykane, ale handel, na szczęście, rządzi się tutaj prawami rynku, i bez problemu możliwe są pierwsze zakupy owoców, wody mineralnej i kilku innych drobiazgów, których nie opłacało się zabierać z Polski (waga bagażu :) ! ). Autko tym razem niewielkie, Suzuki Jimmy, ale już widzę, że się będziemy dobrze rozumieć. Co prawda kilkanaście testowych kilometrów po San Jose poskutkowało zmianą autka na inne Jimmy ( wpadająca w szalone drgania kierownica podczas hamowania przy większej prędkości - bardzo niebezpieczny objaw na mokrej nawierzchni), ale generalnie poza skokami i odczuwaniem dziur mocniej niż w większych autach, Jimmy spisuje się na bezdrożach całkiem sympatycznie. No właśnie... bezdrożach ... :). Gorzej ze zrozumieniem się z GPS naszej dwójki... ustawienie na trasę najszybszą kieruje nieuchronnie jazdę na autostrady, najkrótszą na takie drogi, gdzie ścina się drogą nieutwardzoną zakręt normalnej szosy, po której przed chwilą jechałem. Opcji pośredniej... brak. Nie podchodząc bezkrytycznie do tego urządzenia i... oddalając widok mapy w nim, "dogadałem się" w końcu z panią z Garmina, poprzez radio samochodowe gadającą do mnie, jak mam jechać żeby dojechać ;)

Pogoda jak na razie... ciiiiicho sza... nie najgorsza. Chmury tak, ale bez deszczu, nawet Słońce w dolinach. Wybrałem drogę "trochę" dookoła, chcąc popatrzeć na życie Ticos, więc autko pięło się na stoki wulkanu Poas, na którym wizyta była zupełnie bezcelowa, ponieważ wulkan od podstawy otulony był gęstą mgłą. Później spokojna jazda serpentynami w kierunku wulkanu Arenal, postoje w wioseczkach, dłuższy postój w pracowni i fabryce słynnych kolorowanych malowanych wozów na ogromnych, pełnych kołach... Kostarykanie mają szczególne umiejętności artystyczne. Nawet masowa produkcja pod turystę ma w sobie w większości przypadków sporo cech dzieła a nie kiczu. Oczywiście to pojęcie względne, ale kiedy widzę, jak pod wpływem kilku ruchów pędzla na parasolce pojawia się koliber lub ara, a z półki w sklepie zdejmuję przepięknie wykonaną figurkę krowy, trudno nie dopatrzeć się zmysu artystycznego. Jeszcze bardziej widać ten artyzm w spontanicznych obrazach na ścianach sklepów, w sodach (małych restauracyjkach), gdzie pięknie i...pasująco do otoczenia i miejsca, prezentują się zwierzęta, krajobrazy... jedni powiedzą - kicz, inni dopatrzą się w tym miejscowego folkloru. Pewnie podobne zdanie mozna mieć o malowanych wozach na trzcinę cukrową... kwestia spojrzenia....

18.00 i tradycyjnie zrobiło się ciemno. Szkoda czasu, widoków - lepiej wypocząć po dwóch bezsennych prawie nocach. Swiatła samochodu ukazują drogowskaz - hotel. Skręcam na drogę, która po kilku kilometrach kończy się przed recepcją, w której królują ogromne świerszcze, gigantyczna ćma i uśmiechnięty recepcjonista :). Miejsce okazuje się być hotelikiem gospodarującym w dolinie porośniętej mgielnym laem deszczowym. W cenie 80$ śniadanie, wycieczka po lesie z przewodnikiem o poranku... tanio nie jest, ale warunki luksusowe - ciepła woda non stop, czyściutka pościel, moskitiery w oknach, więc nie ma potrzeby montować ich na łóżku. I dźwięki nocnej dżungli... wspaniałe, głośne... i zapachy... i nocne owady na każdym kroku, w świetle latarki o krok od drzwi pokojów. I wielki karaluch w łazience obok miniaturowych mrówek, które nie mają barier i przeszkód, ale karaluch...? ;). Zawsze w tropikach, ale nawet w takich hotelach jak ten warto zajrzeć pod pościel, pod łóżko, do butów... I tupot łapek po dachu pokoju... no tak, przecież to świetna polana na łowy takich jak ten... karaluchów :). O gekonach na ścianie nie wspomnę... Wycieczka z latarką po okolicznych krzakach też przynosi mnóstwo zwierzęcych odkryć, ale szum pobliskiej rzeki i wodospadu działa usypiająco, a tutaj jeszcze trzeba przepakować bagaże, doładować akumulatory w sprzęcie foto i ... napisać te kilka zdań... Tutaj jest 3.44 w środku nocy, w Polsce 11.44, środek dnia. * godzin przesunięcia czasowego robi swoje... muszę zmusić się do spania, rano chcę wstać o świcie, czyli 6.00 i popatrzeć na dolinę - nawet w nocy przy świetle gwiazd ( tak, tak - widać gwiazdy a nie chmury) widzę w niej poświatę  mgieł. Poza tym 8.15 wymarsz na spacer po okolicy. Kładę się, nie ma co, bo w dzień padnę.

KOSTARYKA - DROGA I PIERWSZY DZIEŃ!

Marzenia stały się faktem - kolejna wizyta w Kostaryce rozpoczęta :):):):):)!
10 godzin jazdy samochodem do Frankfurtu, kolejne 10 godzin w samolocie, międzylądowanie w Dominikanie z chwilą grozy, kiedy symulacja GPS na ekranach pokazała, że samolot ląduje... na pasie trawy wzdłuż pasa lotniska, czyli dokładnie rzecz biorąc... obok lotniska! Wrażenie koszmarne, kiedy widzisz jak pięknie samolot podchodzi do lądowania, widać zbliżający się ląd, lotnisko, pas, widzisz biegnące w dół cyferki wysokości i prędkości, uciekający pod maszynę pas lądowania, po czym nagle serce skacze ci do gardła, bo widzisz w ostatnich sekundach przed dotknięciem kołami, jak pas betonowy ucieka nagle spod samolotu i samolot kołami trafia w trawę! Na szczęście rozum i fakty szybko orientują cię, że maszyna toczy się jednak po betonie a nie po murawie, i że to upiorny żart programu symulującego lot na ekranie dla urozmaicenia czasu podróżnym.... uffff, rzeczywiście urozmaicił :):):):) Dalej nadchodzi czas na koczowanie 2 godziny w lotniskowym tranzytowym akwarium w środku dominikańskiej nocy, kiedy cała obsługa jest zaspana i ma zwolnione ruchy, wszystkim kleją się oczy do spania i nawet rytmy salsy i bachiaty z lokalnej telewizji nie są w stanie nikogo rozbudzić... to wszystko warto znieść, żeby 2godziny i 40 minut później zobaczyć niebywały wschód Słońca pomiędzy kominami chmur i ujrzeć wymarzony ląd pod samolotem. Jeszcze tylko kilka manewrów, denerwujące chwile w czasie manewrów we mgle, kiedy za oknem widać tylko kawałek skrzydła, a mam świadomość, że dookoła San Jose są wysokie góry, i nagle samolot wypada z chmur i odsłania się widok na domy, ulice, drogi i zielony, zielony las i pola okolic lotniska w San Jose :):):):) ! Można się ze mnie śmiać, ale ile razy mam bezpośredni kontakt z cudem techniki, jakim jest samolot, nie mogę wyjść z podziwu, jak konstruktorzy moga miec tyle zaufania do swojego dzieła, że odważają się puścić takiego giganta na 10 godzin w powietrze, nad wielką wodę, zakładając, że on musi dolecieć - tak po prostu, bo zatrzymać się, przystanąć, żeby poprawić kable czy dolać oleju lub wody do chłodnicy nie będzie gdzie... Strach? Pewnie tak to można nazwać, chociaż nie coś, co paraliżuje i uniemożliwia funkcjonowanie. Oczywiście, można sobie założyć, że aby zminimalizować ryzyko, nie latamy. Ale w ten sposób zamknięcie się w domu i nie wychodzenie na ulicę zminimalizuje ryzyko wypadku komunikacyjnego, a chodzenie schodami na ....naste piętro zminimalizuje ryzyko wypadku z udziałem urwanej windy... kwestia wyboru.... ;)

14 paź 2010

Kostaryka... coraz bliżej :)

Wylot do Kostaryki za 2 dni, a ja nawet nie mam czasu na pomyślenie o nim :(. Trzeba w końcu zabrać się za pakowanie ...

Gniezno - jest ok, Prezydent Kowalski zaakceptował pomysł :) :) :)

Bardzo rzeczowe i konkretne spotkanie z Prezydentem Kowalskim zaowocowało jego akceptacją pomysłu! Szczególnie pomysł na pole campingowe spotkało się z żywym zainteresowaniem Prezydenta, który w sezonie często spotyka się z pytaniami o możliwość tego rodzaju noclegu w Gnieźnie. Więc ruszamy z pracami, na razie formalnymi, dokumentowymi...

11 paź 2010

Spotkanie z Prezydentem Gniezna...

Dzisiaj niezwykle ważne spotkanie przede mną, z Prezydentem Gniezna, Panem Jackiem Kowalskim...

7 paź 2010

MOTYLE

To kilka zdjęć z cudownymi motylami, o których pisałem wcześniej, że przez kilka tygodni żyły razem z nami, ciesząc oczy wspaniałymi barwami. Ja szczególnie upodobałem sobie Morho, którego widuję czasem w dżungli, jak połyskuje w locie niebieskimi skrzydłami. ten wspaniały potyl jest zwykle nieuchwytny, lepiej mozna mu się przyjrzeć dopiero po jego śmierci. Teraz miałem okazję zobaczyć go na żywo w bezpośredniej bliskości. To niewykłe, że po kilku dniach wszystkie motyle na tyle przyzwyczaiły się do obecności ludzi, że bez obaw siadały na nas lub pozwalały się wziąć na rękę z miejsca, gdzie akurat usiadły, a np. przeszkadzały. Szybko też zaakceptowały sadzanie je na miseczkach z jedzeniem, niemal natychmiast wyciągając trąbki i wysysając sok z owoców. Dzięki instrukcji Jacka Pałasiewicza, opiekuna owadów w poznańskim ZOO, dowiedziałem się, jak bez szkody dla ich delikatnych skrzydeł można chwytać i przenosić te zwiewne stworzenia. Chwytać nieraz ratunkowo, ponieważ zdarza się, że motyle klinują się nieszczęśliwie w szczelinach mebli, w kątach liści roślin, i tylko sprawna akcja ratunkowa może je z takich pułapek wyswobodzić. Ciekawa rzecz, mając ich kilka, wyraźnie zauważyć można było, które są mniej a które bardziej... bojowe :). Wyraźnie było widać dominację Caligo (to te z wielkim "okiem" na skrzydłach) nad Morho. Normalnie przepędzały Morho z miseczek z jedzeniem :).
 Szkoda, że te piękne stworzenia nieuchronnie giną po kilku tygodniach. Po naszych pozostały pamiątki w postaci ich nadal pięknych, chociaż już martwych ciał :(.

Kliknij zdjęcie poniżej...

 

6 paź 2010

ARGENTYNA, CHILE, PATAGONIA WCZORAJ...

Najpierw wczoraj przekazałem gościom spotkania z podróżnikiem garść informacji o postępach w działaniach Ecotropicany. Następnie do późnej nocy trwało spotkanie z podróżnikiem Radkiem Nawrotem, który opowiadał o swojej podróży po południowym krańcu Ameryki Południowej. Ilość zdjęć była oszałamiająca, ale, co ciekawe, obrazy zmieniające się jak w kalejdoskopie nie nużyły, a zdjęcia ze "sztandarowych" miejsc w Argentynie i Chile, takich jak tamtejsze parki narodowe, lodowce i najtrudniejsze wspinaczkowo na świecie szczyty południowego krańca Andów zapierały dech w piersiach. Kapitalna opowieść, okraszona gęsto wiadomościami praktycznymi przeciągnęła się do 22, a i tak po oficjalnej prezentacji jeszcze długo gadaliśmy "nieformalnie". Niewiele wiem o tamtych rejonach, więc z ciekawością oglądałem krajobrazy żywo przypominające mi Wysokie Tatry. Zresztą... łapię się na tym, że robię często odnośniki z obcych miejsc do gdzieś  w życiu widzianych obrazów. tak było i w tym przypadku. Kiedy opowieść zeszła na porywiste wiatry wiejące tam i porywające i rwące na strzępy ludziom namioty na campingach, w Ecotropicanę zaczął uderzać sugestywnie "nasz" polski wiatr, powodując łopot plandek i trzeszczenie całej konstrukcji. Dla nas to normalne odgłosy, ale widziałem, jak goście nieufnie spoglądali dookoła siebie :). W końcu to namioty :). Większym szokiem było wyjście przed dogrzany, ciepły namiot Hali Zielonej, gdzie hulał zimny wiatr... brrrr.
Za tydzień przekażą nam swoje wrażenia Alicja i Bartek, którzy kilka dni temu wrócili z Maroka. 

5 paź 2010

Złota, polska jesień... I KOSTARYKA!

Słońce, zimny wiatr, żółte liście... po prostu jesień. Podobno pada w Tatrach śnieg... ale to nic, że za 2 tygodnie spadnie i u nas, bo 16 PAŹDZIERNIKA LECĘ DO KOSTARYKI! Tym razem wyjazd w dużym stopniu służbowy, chcę nawiązać kontakty z 2 parkami narodowymi, rozpocząć poszukiwania terenu, który moglibyśmy jako fundacja wspierać. W Kostaryce to bardzo popularna forma działania, liczę, że uda nam się taki program uruchomić. No i ciepło, ciepło, ciepło... :):):):):):):) 

4 paź 2010

Ecotropicana Gniezno (1)

Mam mapy terenu pod Ecotropicanę w Gnieźnie :). Wniosek o wypis i wyrys obszaru pod Ecotropicanę Gniezno już przygotowany, jutro składam dokumenty w Urzędzie Miasta!
 Enea gnieźnieńska też się odezwała - na moje pytanie o wstępne warunki lokalizacji obiektów, poproszono mnie o złożenie do biura Enei mapy z orientacyjnym usytuowaniem planowanych obiektów na wskazanym terenie, a wtedy uzyskam wstępne zasady i dokładne odległości od pobliskich sieci energetycznych i źródła zasilania. Wysłałem co prawda zapytanie do Enei o sieć przebiegającą przez teren, na którym ma zostać zlokalizowana Ecotropicana, bo jej rodzaj warunkuje m.in. odległości, w jakich od niej można postawić cokolwiek, ale ok - wrysuję orientacyjne lokalizacje i zawiozę do biura lub wyślę skany. Czekam na termin spotkania z Prezydentem Gniezna, Panem Jackiem Kowalskim.

3 paź 2010

Ecotropicana Poznań (1) - starania o teren Fortu V - ul. Lechicka

Od pewnego czasu poszukujemy docelowego terenu pod działanie naszego projektu w Poznaniu. W piątek uzyskałem niosącą nadzieję informację, przekazaną mi przez Panią Magdalenę Pośpiech, Asystentkę Pana Prezydenta Stępnia, odpowiedzialnego w Poznaniu za gospodarkę gruntami, nieruchomościami, na ręce której złożyłem propozycję zagospodarowania opuszczonego i zaniedbanego terenu Fortu V przy ulicy Lechickiej. Propozycja spotkała się z zainteresowaniem, Miejski Konserwator Zabytków wstępnie zaakceptował pomysł, co jest dla projektu dużym krokiem do przodu. Z niecierpliwością czekamy na kontakt z nami Wydziału Gospodarki Nieruchomościami, a konkretnie osób z Zespołu do Spraw Fortów, który został tam powołany.

Odwiedziny dzieci...

Kolejna grupa dzieci odwiedziła Eco. To fantastyczny widok, jak energia wybucha w Eco. Musieliśmy stworzyć osobny regulamin i pewne ograniczenia, ukierunkowując energię dzieci w miejsca, które nie grożą destrukcją obiektu ;). Hala Plażowa, hektar okolicy pozostawiamy do swobodnej dyspozycji dzieci, Hala Zielona, to miejsce, gdzie biegać nie wolno, ale i tak dzieci w tym  miejscu zwalniają, zainteresowane tym, co się w niej znajduje :). Dzisiaj kolejna wizyta, fajnie że świeci Słońce, mimo zimnego wiatru to nacząco poprawia nastrój. Deszcz nam nie zagraża, ludzie często pytają się nas, jak jesteśmy zabezpieczeni przed deszczem, że w Halach jest podczas największej nawet ulewy sucho. Odpowiedź jest bardzo prosta - przydają się umiejętnosci harcerskie, surviwalowe :).

TAKIE RÓŻNE CODZIENNOŚCI...

TAKIE RÓŻNE CODZIENNOŚCI...
szybkie myśli z codziennego życia, zza kierownicy auta, z kolejki w sklepie, ze spaceru ulicami ...

MYŚLI Z HAMAKA - TAKIE RÓŻNE PRZEMYŚLENIA...

MYŚLI Z HAMAKA - TAKIE RÓŻNE PRZEMYŚLENIA...
Tutaj znajdziesz moje różne przemyślenia z chwil, kiedy akurat nic innego nie robię, tylko leżę w hamaku, na tapczanie,na trawie i myślę o różnych sprawach...