W strugach deszczu krążę po stromych i krętych uliczkach mieściny, która przypomina mi bardziej krajobrazowo miasteczko w Alpach niż w Kostaryce. Wrażenie znika, kiedy parkuję w rwącym potoku ulicy przy miejscowej jadłodajni ( "soda" ). Budzimy niemałe ździwienie i ciekawość, bo przecież obok są restauracje dla turystów. Burito, Taco... na stole lądują sympatyczne dania, a robi się jeszcze sympatyczniej, kiedy okazuje się, że turyści sprzątają po sobie i oddają naczynia :). Ceny, jako że miejscowa knajpka i cennik wylądował na stole, takie jak w Polsce, tylko tradycyjnie trudno przelicza mi się Kolony na złotówki ( 1000 kolonów to około 6 pln) Centrum, to przemysł pamiątkarski. Nie pierwszy raz widać, że nawet masowa produkcja "czegoś" nosi znamiona dużych zdolności artystycznych miejscowych rzemieślników. Oczywiście dzień kończy się kręceniem się po okolicy w poszukiwaniu w ciemnościach i strugach deszczu właściwej drogi powrotnej do hotelu.
21 paź 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz